Jak to bywa ze wszystkim i religia ma dwa oblicza: jedno jasne, drugie mroczne. W potocznej świadomości wiara to coś wyłącznie pozytywnego, coś, z czym nie sposób się nie zgodzić, a termin “nerwica eklezjogenna” (nerwica kościelna) w ogóle nie funkcjonuje w Kościele i świadomości zarówno hierarchii, jak i zwykłych wiernych.
Zacznijmy od początku – większość mieszkańców Polski to ludzie ochrzczeni, formalnie należący do Kościoła rzymsko-katolickiego, większość przyjęła sakrament ołtarza, przystąpiła do bierzmowania i ma ślub kościelny (obecnie konkordatowy). Praktykuje około 38 % (dominicantes), a około 60% z nich to “comunicantes”, czyli przystępujący do komunii świętej przynajmniej raz w roku, a zazwyczaj częściej. Jednak taki pejzaż trzeba uzupełnić stwierdzeniem, że wierni to w większości zwyczajowo chodzący do kościoła, nie znający się na teologii, a nawet czasem nie bardzo wiedzący, w co czy w kogo wierzą. Potoczna świadomość wiernego to baranek wielkanocny i wigilijna choinka, procesja Bożego Ciała i niewiele więcej. Jednak taka zwyczajowa wiara, odziedziczona przeważnie po przodkach, jednocześnie chroni niejako wiernych przed zbytnim zgłębianiem treści wiary i przed kościelnymi kłopotami. Istnieją jednak bardziej wrażliwi i refleksyjni wierni, którym taka wiara obyczajowa nie wystarcza, a także wierni, którzy nie potrafią albo uwierzyć w dogmaty wiary katolickiej, albo pogodzić nauczania kościelnego ze swoją praktyką życia. To wywołuje wewnętrzne, nieraz bardzo silne konflikty. Dzieje się tak na przykład najczęściej z nauczaniem moralnym Kościoła w dziedzinie ludzkiej płciowości i seksualności. Mimo pewnego obniżenia tradycyjnej restrykcyjności w tej sprawie, nadal pokutuje pewien rygoryzm moralny, szczególnie w sprawach współżycia przedmałżeńskiego, masturbacji, a także antykoncepcji sztucznej. Kościół powszechny nadal twierdzi, że wymienione czynności stanowią “poważne naruszenie porządku moralnego”, czyli mówiąc krócej “grzech śmiertelny”, z którego należy się za każdym razem wyspowiadać. Ludzie, którzy wpadli w uzależnienie seksualne (seksoholizm, pornografia, pedofilie, etc.), mając dobrą wolę za każdym “upadkiem” wracają do księdza i się niezliczoną ilość razy spowiadają, jednak nie rozwiązuje to wcale konfliktu moralnego, który pogarsza stan psychiczny i nerwowy. Kościół nie uznaje potrzeby “leczenia” wiernych z nerwicy kościelnej, bo w większości nie dostrzega, że takie schorzenia w ogóle istnieją, albo wypiera tę nową rzeczywistość. Nową, choć już w XIX wieku wiele przypadków modnej wtedy “histerii” w naszym kręgu kulturowym miało podłoże nie tylko seksualne, ale i religijne, szczególnie w kulturze pruderyjnej Anglii wiktoriańskiej, kiedy zaczynała się psychoanaliza freudowska.
Religia miała w założeniu stanowić pociechę dla znękanych życiem ludzi. Założyciele wielkich religii świata przeważnie nie skupiali się na takich detalach, jak masturbacja czy seks przedmałżeński, rysowali wielką wizję nowego świata, końca świata albo prorokowali o rzeczach, jakie mają dopiero nadejść. Jezus Chrystus tylko kilka razy wspomniał w ogóle o małżeństwie, a o seksie wcale. Wspiera to tezę, że żył w całkowitym celibacie i nie chciał wypowiadać się o rzeczywistości, w której nie miał osobistego udziału i oddala hipotezę “małżeństwa Jezusa”, modną w popkulturze religijnej. Jednak obecni księża, też żyjący w celibacie, bardzo chętnie łamią tę zasadę i wypowiadają zalecenia moralne dla małżonków, ludzi w narzeczeństwie czy samotnych. Najczęściej spisują katalog nakazów i zakazów, obowiązujący bezwzględnie. Choć katechizm Kościoła katolickiego przyznaje, że niekiedy “wina moralna” w dziedzinie seksu jest radykalnie pomniejszona z powodu przykładowo “stanów lękowych”, choroby nerwowej czy upośledzenia umysłowego, jednak w praktyce osoby takie, nie radząc sobie z nakazami Kościoła, żyją w przekonaniu, że popełniają ciężkie winy moralne, zmuszani są albo sami się zmuszają do bardzo częstej spowiedzi. Niestety, najczęściej pojawia się “recydywa”i wierny wraca nieustannie z nierozwiązanym problemem do konfesjonału. To właśnie stres wywoływany za każdym razem, kiedy pojawia się rzekoma wina ciężka, wpędza część wiernych, raczej młodszych, w nerwice kościelne.
Osiowym objawem nerwic eklezjogennych, podobnie jak innych, jest lęk moralny, opisywany między innymi przez Kępińskiego. Dopuszczał on możliwość, że u źródeł wielu schorzeń psychicznych leży “kompleks masturbacyjny”, czyli przekonanie o czekającej za akt autoerotyzmu karze, najczęściej już w życiu doczesnym. Jeszcze w XIX wieku powszechnie uznawano, że “samogwałt” prowadzi do poważnych zaburzeń umysłowych, wywołuje “obłęd i szaleństwo”, a nawet grozi uwiądem kręgosłupa czy ślepotą. Te nienaukowe poglądy przetrwały w wielu kościołach lokalnych, choć dokumenty watykańskie stały się nieco bardziej stonowane i nie wypowiadają takich tez. Jednak osoby, które są w kryzysie nerwowym, nie przyjmują do wiadomości nowszych poglądów (na przykład, że onanizm to choroba, którą należy leczyć, albo raczej skutek wcześniejszych zaburzeń czy konfliktów wczesnodziecięcych) i słuchają modnych radykalnych “charyzmatyków”, którzy najczęściej wywołują strach i poczucie winy. Zamiast terapii osoby znerwicowane trafiają do radykalnych grup religijnych, gdzie są szykanowane, stygmatyzowane i odwodzone od myśli, aby skorzystać z pomocy terapeutów niekoniecznie związanych blisko z Kościołem. Natomiast terapeuci tak zwani chrześcijańscy reprezentują raczej oficjalną linię dokumentów dwudziestowiecznych i próbują pogodzić dotychczasową wiarę pacjenta z wymaganiami okresu rozwojowego, w jakim obecnie się znajdują. Nie zawsze się to udaje. Zazwyczaj pacjent w swym mniemaniu czuje, że musi wybrać – albo wiara i ścisły celibat, co niemal nigdy się takim pacjentom nie udaje albo porzucenie wiary i rozpoczęcie lub kontynuowanie aktywności seksualnej ze świadomością potencjalnej kary moralnej.
To sumienie jest największym katem człowieka i osoby o sumieniu skrupulatnym, połączonym często z nerwicą natręctw nie potrafią przebaczyć samym sobie swoich “strasznych grzechów”. Pokutuje tutaj dawna tradycja religijna, a nawet atawizmy religijne z dawnych wieków, kiedy z reguły seks, nawet ten w celu prokreacji i w związku małżeńskim był podejrzany, a z reguły piętnowany. Istniał szereg pokut za dopuszczanie się tych strasznych rzekomo win moralnych z kastracją włącznie. Obecnie kara moralna przejawia się wewnętrznie jako niepokój sumienia, poczucie winy, objawy psychosomatyczne, jak ściskanie w żołądku, w gardle, przyspieszone bicie serca, biegunki, ogólne zmęczenie, poirytowanie, drażliwość i apatia, prowadzące czasami do pełnych stanów depresyjnych.
Religia w Polsce – dawniej i dziś
Lekarstwem jest przede wszystkim oddramatyzowanie problemów seksualnych, zgodnie ze słowami samego papieża Franciszka, który w ogóle odmówił “grzechom cielesnym” miana “grzechu”, bo “duch ochoczy, lecz ciało słabe”. Potwierdził tym samym, że osoby znerwicowane, od których kościoły wymagają zbyt wiele należy skierować nie do spowiedzi, lecz na fachową terapią, prowadzoną najlepiej przez terapeutów niezależnych od Kościoła, prezentujących naukowy pogląd na psychikę ludzką, co nie znaczy – ateistyczny. Między radykalną wiarą kościelną a ateizmem znajduje się jeszcze szereg pośrednich stanowisk światopoglądowych i należy to umiejętnie wykorzystać. Najważniejsze, aby uświadomić pacjentów kościelnych, że “jest problem, ale innej natury niż myślą” i poprowadzić ich zgodnie z ich sumieniem, nie naginając go, ale też i nie zgadzając się z poglądami, jakie reprezentują na przykład grupy religijne, z których się pacjenci wywodzą. Oderwanie pacjenta od trujących poglądów grupowych to czasami bolesny, ale pierwszy i konieczny krok w kierunku religijności mniej lokalnej, bardziej uniwersalnej i zgodnej z oficjalnym katechizmem Kościoła, a nie przywódcy grupy, zazwyczaj bardzo radykalnego i nie uznającego “kompromisów”. Tymczasem prawda o wierze i jej stosunku do sfery seksualnej człowieka leży zwykle pośrodku. Nie chodzi więc o porzucanie wiary albo rezygnowanie z seksu, lecz o dialog między tymi dwiema delikatnymi obszarami ludzkiego życia.